Po ciąży błyskawicznie wróciłam do pracy. Po dwóch tygodniach nagrywałam już program. Na szczęście miałam ten komfort, że powrót oznaczał dla mnie dwa wyjścia w tygodniu na maksymalnie dwie godziny. Czy miałam wyrzuty sumienia? Nie. Ten czas był bezcenny, bo mimo że szłam do pracy – miałam chwile oddechu. Poza tym musiałam szybko postawić się do pionu: wyskoczyć z dresu, ubrać się, umalować. To też dobrze robi, bo pamiętam chwile, kiedy poranny prysznic oznaczał zdobycie Everestu. Bez szans: trzeba przewinąć, nakarmić, przytulić, przewinąć, nakarmić, wstawić pranie, rozwiesić pranie, przewinąć… Z Tysiem zostawała wtedy moja mama albo Paweł, tata Tysia. Wiedziałam, że synek jest w najlepszych rękach i wiedziałam, że zaraz po nagraniu będę do niego biegła jak na skrzydłach. Każda mama małego smyka wie, że tak jak miłość do dziecka przekracza granice naszych wyobrażeń, tak chwila dla siebie w tym początkowym okresie jest gwiazdką z nieba. Ja ją dostałam. Paradoksalnie: w postaci pracy. Dlaczego wychodziłam na maksymalnie dwie godziny? Bo wracałam na karmienie. I tak przez pierwszy rok życia Tytusa. Wiem, że wiele przyszłych mam boi się powrotu do pracy, a nawet tego, czy będą miały dokąd wracać. Nasz system jest chory, bo ochrona matek jest czystą fikcją: restrukturyzacja, która równa się likwidacji stanowiska albo zmiana stanowiska, która oznacza głodową pensję.Z tym często muszą się borykać kobiety. Polityka prorodzinna? – żart. Ja sama, kiedy byłam w ciąży, straciłam jeden kontrakt, bo… byłam w ciąży, o czym pan prezes wielkiej firmy dowiedział się z… Pudelka. Urocze, prawda? I dodam, że nie był to kontrakt dotyczący pokonania triathlonu w dziewiątym miesiącu tylko poprowadzenia imprezy. W ciąży, której nie było nawet jeszcze widać. Pomijam, że pan prezes nie zapytał mnie nawet jak się czuję, bo i po co? A ja biegałam do końca ósmego miesiąca 🙂 Pracuję jako wolny strzelec od lat, więc – mimo wszystko – łatwiej łączyć mi macierzyństwo z pracą. W większości przypadków to ja decyduję, czy coś robię czy nie. Jeśli muszę wyjechać zawodowo, zabieram ze sobą synka i moją mamę. Jeśli nie mogę, zazwyczaj nie jadę. To jest czas, kiedy buduje się relacje z malcem i nie chcę go przegapić. Pewnie, że potrafię się zapędzić w kozi róg, brać za dużo na głowę, za mało spać i zapominać o regularnych posiłkach, no ale coś za coś. Przynajmniej nie mam opętanego szefa, który każe mi siedzieć w pracy do 22-giej. No i mam nadzieję, że Tytus nie napisze kiedyś z liście do Świętego Mikołaja, że prosi o jedno: żeby mama zrezygnowała z pracy. Słyszałam o takich przypadkach i płakać mi się chciało. Wiem, że niektóre kobiety są w trudnej albo bardzo trudnej sytuacji. Wiem, że wtedy boją się nawet pomyśleć o zmianie. Ale wierzę też w to, że warto stawiać granice. Powalczyć o szacunek. I że zamknięcie jednych drzwi, najczęściej oznacza, że otworzą się następne.
Comment
Mądrze i prawdziwie. U nas nie istnieje coś takiego jak polityka prorodzinna a do tego coraz częściej młode mamy muszą walczyć o swoje pieniądze z ZUSem (ja pracowałam do 8smego miesiąca ciąży a pierwszą pensję dostałam dopiero jak córeczka miała skończony miesiąc). Ta chwila oddechu o której piszesz to faktycznie zdrowa rzecz dla mamy, a także dla taty 😉