Kiedy byłam w ciąży, ciągle słyszałam: „Zobaczysz, skończą się te twoje podróże. Przez dwa lata nie wyjdziesz z domu”. Kra… kra… kraaaa – myślałam. „To nie jest takie proste – krakały dalej wrony – wszystko się zmieni”. Ale dlaczego? – buntowałam się. Dlaczego wszystko? Inne koleżanki mówiły z kolei o kompletnym przewartościowaniu życia, o nowych priorytetach. Nic nie rozumiałam. W końcu jestem już dorosłą, w miarę ukształtowaną osobą, wiem, co jest dobre, a co złe, co można, a czego nie wypada, co jest ważne, a co ważniejsze. Dlaczego miałabym zrezygnować z całego dotychczasowego życia? Albo prawie całego? I co? I na krakaniu się skończyło. Kiedy nasz syn Tytus miał trzy miesiące, polecieliśmy razem do Tajlandii. Fakt, to był wyjazd „pod niego”. Tajlandia jest bezpieczna, malec nie potrzebował dodatkowych szczepień, na miejscu łatwo znaleźć lekarza mówiącego po angielsku. Nasz pediatra upewnił się tylko co do tego ostatniego i uczulił nas żeby nie wystawiać smyka na słońce. Koniec wskazówek. Karmiłam wtedy jeszcze piersią, więc jedzenie też nie było problemem. Sama podróż? Czysta przyjemność. Tysiek przespał 11h lotu, w samolocie dostał kołyskę. Miło szumiało, a mikro-drgania powodowały, że czuł się jak u mamy w brzuchu. Na miejscu raj – sama pieluszka albo body z krótkim rękawem. Miła odmiana po warszawskich kombinezonach i puchowych śpiworach. Podróż z dzieckiem to kwestia decyzji i oswojenia strachu. Dogadania się ze sobą i partnerem. No pewnie, że nie zabrałabym 3-miesięcznego oseska do amazońskiej dżungli albo w mongolskie stepy, gdzie do lekarza jechałabym 2 tygodnie. Ale czysta i bezpieczna część Azji – dlaczego nie? Od tamtej pory synek ciągle z nami podróżuje: był na maratonach w Londynie i Nowym Jorku, na starcie rajdu Dakar w Argentynie, potem na malutkiej wyspie w Brazylii. Na kite’cie w Egipcie (tak, tym strasznym Egipcie, gdzie panuje zemsta Faraona :), a w Polsce – w górach, na Mazurach i nad morzem. 2 -miesięcznego smyka ciągnęłam w saniach do Morskiego Oka, karmiąc go po drodze pod sosną. Tysiek jest częścią naszego życia, więc idealnie wpasował się w nasz rytm. Tak jak my w jego. Jeśli czeka nas długa podróż samochodem, ruszamy w porze, kiedy synek rozpoczyna drzemkę albo nocny sen. Mamy przygotowaną butlę z mlekiem i ukochaną ciastolinę do zabawy. Ta ostatnia uratowała nas podczas lotu do Brazylii 🙂 Przydaje się też ukochana zabawka, książka, dozownik do mleka (samolot!) i podgrzewacz do butelek. Poza tym – już tylko zdrowy rozsądek i wiara, że można. Zabawką szybko okaże się wszystko: patyk, kałuża kamień. I to taką, która zdetronizuje przywiezione w walizce klocki czy samochody. Cudownie pokazywać dziecku świat, uczyć natury i wrażliwości na to cowokół nas. Wczoraj wzruszyłam się, kiedy podczas mycia zębów Tytus zawołał: „kle, kle”. Rozejrzałam się wokoło. „Kle, kle” -powtórzył. Spojrzałam za okno i się zawstydziłam. On od razu zobaczył coś, co ja przegapiłam, mimo że znam słowo uważność, a Tyś nie. Na dachu przed domem siedział bocian.
Dziś też go szukał. Dziś też musiał mi o nim przypomnieć. Podróże z dzieckiem to wspaniałe doświadczanie świata. Wspólne i bezcenne. No pewnie, że wolałabym dłużej pospać w wakacje. Chociaż… nie! Wolę poszukać z Tyśkiem „kle, kle”.
Comment
[…] Warto również poczytać: Dziecko w podróży […]