Po wielotygodniowych pertraktacjach, negocjacjach, zgrywaniu terminów i jednym, błagalnym telefonie, oto jest – wywiad, którego brak w tym cyklu, spędzał mi sen z powiek. Dzisiaj przed Wami rozmowa z Segrittą. Blogerką, która pisała bloga długo zanim było to modne i z pewnością to między innymi o niej będą kiedyś mówiły podręczniki do historii polskiego internetu. Prekursorka blogowania lifestyle’owego na naszej ojczystej ziemi, która lubi poruszać pikantne tematy. Od niedawna także matka Konana.Jak zmieniło ją rodzicielstwo? Czy tęskni za życiem bez zobowiązań? Czy w końcu, zgodnie z polską mentalnością, zaczęła narzekać?! Sprawdźcie sami. Zapraszam na rozmowę z Matyldą Kozakiewicz.Segritta. Niegdyś pikantna blondyna z „nieświętej blogowej trójcy” pt. Segritta – Kominek – Fashionelka. Jak jest teraz? Życie nieco przypiłowało ostre pazury Matyldy? Dałaś się okiełznać rzeczywistości, obowiązkom, czy nic z tych rzeczy, nadal, jak Stachursky, karmisz się energią Słońca i jesteś typem niepokornym?
Pikantna blondyna kojarzy mi się z taką trzydziestką z wścieklizną macicy. Mam nadzieję, że nigdy jednak taka nie byłam, choć jak patrzę na swoje stare zdjęcia, na przykład te ze studniówki albo to z jakiejś blogerskiej imprezy, na którą założyłam prześwitującą sukienkę, to faktycznie można było odnieść takie wrażenie. Ratuje mnie tylko tłumaczenie, że ta prześwitująca kiecka okazała się prześwitującą dopiero w błysku fleszy. W sumie zabawne, że sugerujesz, że życie mogło mi spiłować pazury, bo odkąd zostałam mamą, mam je zdecydowanie dłuższe i ostrzejsze. Nie tylko dlatego, że nie ma kiedy ich spiłować. Chodzi o to, że kiedyś bywałam nieśmiała, niepewna siebie, a już zdecydowanie brakowało mi asertywności i właśnie takiego pazura czasem. Dwa razy w życiu pokazałam komuś faka na drodze. Za każdym razem był to jakiś straszny cham za kierownicą, któremu należał się nie tylko fak, ale i wykład u mamy, mandat i karny siusiak na fejsbuku. A mimo wszystko te dwa faki odchorowałam potem własnymi wyrzutami sumienia, bo mi się po prostu bardzo rzadko zdarza być niegrzeczną. Baaaardzo rzadko. Jestem chorobliwie miła i chcę, żeby wszyscy mnie lubili. Dopiero macierzyństwo dało mi coś, czego nie miałam jako wolna, szalona dwudziestka. Teraz jestem matką. Sama zrobiłam człowieka z dwóch komórek. Ten człowiek jest nieziemsko wspaniały. Teraz to naprawdę mi wisi i powiewa, co ludzie o mnie myślą. I to jest cudowne uczucie.Jason Hunt (niegdyś Kominek), Eliza i Ty przecieraliście w blogosferze pierwsze szlaki i wyznaczaliście trendy w blogowaniu. Wszystkiego uczyliście się sami. Dziś konkurencja wyrasta jak grzyby na mojej suszarce do naczyń. I na starcie ma imponującą wiedzę na temat marketingu, chwytów, zdobywania czytelników. Jak Ci z tym? Patrzysz ze spokojem, jak inni rosną, popijając herbatę? Czy budzisz się w nocy przez koszmary „Segritta się skończyła”, czując oddech konkurencji na plecach?
Ja wciąż żyję w ciężkim szoku, że na blogowaniu można zarabiać. Nie dlatego, że to głupie, bo głupie nie jest. Mam ponad sto tysięcy czytelników, czyli więcej niż większość gazet na rynku prasowym, więc w pełni zrozumiałe jest, że mam też reklamodawców. Ale musisz pamiętać, że ja wychowałam się w świecie bez internetu. W liceum byłam jedyną osobą w klasie, która miała dość dobre łącze internetowe i umiejętności, żeby ściągać z netu teksty piosenek, wklejać je w worda, drukować, bindować i dawać w prezencie koleżankom. To był wtedy główny cel internetu. Gdy zaczęłam blogować, jakoś na studiach, to mówienie o sobie per „bloger” było trochę wstydem, bo każdy myślał, że jestem jedną z tych ekshibicjonistek emocjonalnych, która opisuje w publicznym pamiętniczku swój pierwszy raz. Internet zawsze kojarzył mi się z takim miejscem dla nerdów, innym wymiarem, w którym wszystko wolno – ale też wszystko jest trochę na niby. Pisałam tylko i wyłącznie dla czystej przyjemności pisania i teraz, gdy z tego się utrzymuję, wciąż gdzieś z tyłu głowy mam myślenie, że to się zaraz może skończyć, że się obudzę i będę musiała iść do normalnej pracy. Więc trochę masz rację – patrzę ze spokojem, popijając herbatkę. Bo wszystko, co się dzieje w tej mojej pokręconej branży, jest dla mnie i dla świata jakimś novum. Trudno tu cokolwiek przewidzieć, trudno czegoś oczekiwać, można tylko robić swoje i cieszyć się z efektów, jeśli są. U mnie są, więc piszę dalej. Jak mnie wygryzą inni blogerzy, dalej będę pisać, ale zarabiać będę na czymś innym. Taki jest plan.Czego w swojej blogowej karierze żałujesz? Coś byś z perspektywy czasu zmieniła? Pisała mniej intymnie na przykład, nie poruszała tematów, które mogą wywlec koledzy syna?
Wiesz, ja wbrew pozorom piszę bardzo mało intymnie. Piszę o sprawach intymnych, ale to nie to samo, co pisać intymnie. Nawet w moim cyklu o seksie nigdy nie wspominałam o własnych doświadczeniach. Pisałam o doświadczeniach znajomych, kolegów, koleżanek, ludzi napotkanych na mojej drodze, …bo ludzie bardzo lubią mi o sobie opowiadać. Kiedyś jakaś czytelniczka napisała mi w komentarzu, że ona by się wstydziła pokazywać publicznie swoje łóżko lub zlew, w którym są niepozmywane naczynia. A ja pokazuję swoje łóżko, bo dla mnie nie ma nic intymnego w pościeli, meblach, zlewie lub naczyniach. Intymne by było, gdybym opowiedziała o swoich problemach w związku. Tak, gdybym na przykład wywlekała publicznie jakieś kłótnie z partnerem, rodziną lub przyjaciółmi. Albo gdybym opowiadała o swoim seksie. To jest dla mnie intymność. Nie zlew z brudnymi naczyniami. Ja rozumiem, że ktoś może nie chcieć go pokazywać, ale zwracanie komuś uwagi, że nie myśli tak samo, trąci straszną dulszczyzną.
Czego żałuję w blogowej karierze? Niczego. Żałuję kilku decyzji, które podjęłam w życiu, za każdym razem kogoś tymi decyzjami zraniłam i dlatego ich żałuję. Ale moje blogowanie jest, póki co, sferą wolną od wyrzutów sumienia. Jestem leniwa, więc nie rozwijam się jako blogerka tak dynamicznie jak inni, młodzi blogerzy, albo chociażby jak Tomek Tomczyk, z którym zaczynaliśmy praktycznie jednocześnie. Ale taka już jestem, nie mam takiej ambicji jak oni. Czasem myślę, że w ogóle nie mam ambicji i cholernie mi z tym dobrze.
Co do tematów, które mogą wywlec koledzy syna… Eh… Dzieciaki, jak chcą komuś dopiec, to wywleką wszystko z niczego. Zawsze znajdzie się powód, żeby kogoś zawstydzać, wyśmiewać, przezywać. I na tym między innymi polega rola rodzica, by na takie doświadczenia dziecko przygotować. Uzbroić je w poczucie własnej wartości, w inteligencję, w dystans do siebie i do innych. Oczywiście i tak nie uratuję Kociopełka przed różnymi przykrościami ze strony innych dzieci, ale myślę, że każdy z nas przez coś takiego przechodził i to naprawdę może wyjść na dobre, jeśli się dziecko odpowiednio pokieruje. Wytłumaczy, skąd to się bierze i dlaczego nie powinno się czegoś takiego nigdy robić innym. To ważna lekcja w dorastaniu. I ona nastąpi niezależnie od tego, jakimi to „wstydliwymi” tematami zajmował się rodzic.Zawsze miałam Cię za wolnego ducha, absolutną optymistkę, może trochę bezkompromisową optymistkę. Czasem uśmiechałam się pod nosem, czytając Twoje teksty, w których wyrażasz przekonanie na temat, wobec którego ja mam co najwyżej masę wątpliwości. W czasie czytania Twoich rozważań rodzicielskich, kiedy Konan był w drodze dopiero, nie raz parsknęłam albo podniosło mi się ciśnienie. Myślałam wtedy – spokojnie, mądra jest, zrozumie, jak jej życie pokaże różnice między oczekiwaniami i rzeczywistością. I jak? Rzeczywistość, w której jednak obowiązki, bycie zależną i odpowiedzialną za kogoś innego, konieczność zarobienia określonej sumy w związku ze stałymi wydatkami, które nie są związane z Tobą, jakoś Cię zmieniły?
Nie. Moje oczekiwania w ogromnej większość się potwierdziły. Mam dość komfortową sytuację, bo oboje z partnerem zarabiamy na tyle dobrze, że nie musimy żyć od wypłaty do wypłaty. Poza tym mam jako mama ogromne wsparcie zarówno w nim jak i w mojej mamie, co pozwala mi zająć się sobą lub pracą, gdy tego potrzebuję. Napisałam nawet taki tekst „Nie spodziewałam się, że macierzyństwo będzie takie łatwe” i podtrzymuję te słowa. Uwielbiam być mamą, spędzam z Kociołkiem 22 godziny na dobę (te dwie średnio opiekuje się nim Seba, moja mama lub niania), ale ani mnie to nie męczy, ani nie jest trudne. Wiem, że jestem szczęściarą, bo jako samotna matka bez wsparcia partnera, rodziny, bez dobrych dochodów i jeszcze do tego z dzieckiem, do którego nie dojrzałam, miałabym przesrane. Ale między innymi dlatego czekałam tak długo z decyzją o posiadaniu dziecka. Żeby móc się w pełni cieszyć macierzyństwem i być tą bezkompromisową optymistką, o której mówisz.Kiedyś napisałaś coś bardzo fajnego – że cieszysz się, że nie wiedziałaś, że rodzicielstwo jest takie fajne, bo narobiłabyś sobie dużo dzieci, nie zrobiła tych wszystkich rzeczy, które robiłaś zanim się urodzić syn i nie miałabyś tylu ciekawych historii do opowiadania mu. To bardzo nietypowe. Statystyczna Polka albo stękałaby, że dziecko miała za wcześnie albo, że za późno albo, że zniszczyło jej karierę… Skąd w Tobie taka umiejętność widzenia tej pełnej połowy szklanki? Już nie z whiskey, bo karmisz przecież! Na trzeźwo!
Bo w mojej sytuacji naprawdę nie ma minusów. Ja po prostu nie byłam gotowa na dziecko, mając dwadzieścia-ileś lat. Miałam przecież wspaniałych partnerów, ale o dzieciach myślałam zawsze w czasie przyszłym. „Tak, ale nie teraz. Kiedyś”. Dojrzałam po trzydziestce. Dopiero wtedy poczułam, że to czas na dziecko, bo cholernie tego pragnę. Pewnie zadziałały jakieś hormony, stabilizacja finansowa oraz to, że naprawdę dużo przeżyłam w tych moich latach dwudziestych. Wyszalałam się, mówiąc kolokwialnie. Co ciekawe – myślałam wcześniej, że to konkretny partner sprawi, że będę chciała mieć z nim dziecko. A tymczasem uświadomiłam sobie, że chciałabym być mamą, jeszcze zanim związałam się z Sebastianem. Przyjaźniliśmy się wtedy, był dla mnie naprawdę jak brat i nie wpadło mi wówczas do głowy, że mogłoby nas połączyć coś więcej. Pamiętam, jak na którymś z naszych whiskowych wyjść płakałam mu w rękaw, zwierzając się z różnych miłosnych rozterek, opowiadając o nieudanym, zakończonym związku i powiedziałam: „Teraz to będę miała przesrane. Chcę mieć rodzinę i dziecko. I będę szukać partnera pod tym kątem, czy tego chcę, czy nie. Oni to oczywiście od razu wyczują i się spłoszą. Może powinnam przypomnieć sobie, jak to było chcieć się tylko bawić i wrócić do bycia tamtą dziewczyną, przynajmniej na czas singielstwa?”. A Sebastian odparł, że właśnie nie, że nie powinnam nikogo udawać, i że moje nastawienie na dziecko i rodzinę nie spłoszy wcale właściwego faceta. Miał rację. Nigdy nie warto udawać.
Nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby mi zawiodła antykoncepcja w młodości i gdybym została mamą wcześniej. Czy byłabym równie szczęśliwa, jak teraz. Czy nie miałabym poczucia straty. Może tak, może nie. Wiem, że nigdy nie byłam szczęśliwsza niż teraz i na wszelki wypadek wolę nie sięgać po więcej.I, tak szczerze, jak na spowiedzi, za niczym nie tęsknisz? Niczego nie brakuje z tamtego, luźnego życia bez zobowiązań? Czy ono tylko w internecie prezentowało się tak ekscytująco, przygodowo i fajnie?
Jej, no pewnie, że tęsknię! Ale tak myślę, że gdybym nie miała do czego tęsknić, to nie byłabym taka szczęśliwa. Ja muszę mieć o czym marzyć, żeby być szczęśliwą. Tęsknię na przykład za: pijackimi nocami na mieście do 10 rano, luźnymi podróżami bez martwienia się o to, co w tym czasie zrobić z dzieckiem, wysypianiem się na luzie do jedenastej bez specjalnego powodu. Zamierzam część sobie odrobić, jak tylko skończę karmić piersią – a część jak tylko Kociopełek pójdzie na studia, bo ambitny plan jest taki, żeby zamieszkał wtedy na stancji lub w akademiku. Tylko wtedy zakosztuje prawdziwego studenckiego życia a ja nie będę musiała wyganiać studentów śpiących u nas na kanapie i sprzątać po nich puszek po piwie.Miałaś to samo, co ja w ciąży. Marzenie o córce. Ja w panice wypytywałam koleżanki z synami, czy chciały ich i od razu pokochały (sic!) z perspektywy czasu to tak głupie, że aż wstyd się przyznać. No ale mi przynieśli małą rozdartą samurajkę. Tobie syna. Jak to się stało, że przestało Ci przeszkadzać, że nie będzie nosić sukieneczek i spinek? Choć, jak znam życie, może i będzie, przecież to Konan.
Po prostu przeszło. Teraz to jest mój syn. Człowiek. Taki w całości, razem z każdą cechą charakteru, z każdą częścią ciała, z każdym hormonem i każdym włoskiem. Jego płeć jest po prostu jego częścią i ona go nie definiuje. Gdy jesteś w ciąży, zwłaszcza w pierwszej, trudno ci sobie wyobrazić swoje dziecko inaczej niż przez pewne określniki. Płeć jest jednym z nich. Wyobrażasz więc sobie dziewczynkę, podobną do ciebie, która będzie lubiła czytać i będzie kochała psy. I nagle dowiadujesz się na USG, że to chłopak. To trochę tak, jakby to urojone dziecko w głowie nagle z ciebie wyciągnęli i włożyli inne. Taka mentalna aborcja. Ale ty sobie jeszcze nie zdajesz sprawy, że twoje dziecko okaże się inne od twoich wyobrażeń w tak wielu innych kwestiach, że naprawdę nieważne są szczegóły. A płeć jest szczegółem. Wszystkie cechy, które są dla mnie ważne w drugim człowieku, nie mają nic wspólnego z płcią. Nie wiem, czy mówię dość jasno… W każdym razie: tak, byłam rozczarowana, gdy poznałam płeć dziecka, gdy jeszcze byłam w ciąży. I tak – pokochałam mojego syna wielką, szaleńczą, wściekłą, bezwarunkową i pełną miłością, gdy się tylko narodził. Bez żadnego problemu. Od urodzenia powtarzam, że matki to nadludzie. Szczególnie te, które liznęły życia egoistycznego i z myślą o swoich przyjemnościach na pierwszym miejscu. Wiedzą, za czym tęsknią i trudniej im zrezygnować z niezależności i przywyknąć do niemowlaka pod nogami nawet w WC. Poczułaś to? Że jesteś lwica albo kwoka?
O właśnie, o tym mówiłam w kontekście pazurów w pierwszym pytaniu. Jestem jednocześnie kwoką i lwicą. Kocham, opiekuję się, rozpieszczam, ale też pozwalam się potykać, nie pomagam i nie zmuszam. Jestem konsekwentna, ale czasem odpuszczam. Czasem się złoszczę, czasem mam dość, ale ponad tym wszystkim jest takie dziwne, wcześniej nieznane uczucie przyjemności z obcowania z moim dzieckiem. Wystarczy mi po prostu na nie patrzeć, całować je, rozmawiać z nim, tulić. Dlatego realizuję też moją egoistyczną potrzebę – będąc mamą i opiekując się synem. Nigdy nie sądziłam, że to się wydarzy, ale tak – można być egoistycznym leniem i jednocześnie robić dobrą robotę jako matka.Jak rodzicielstwo wpłynęło na blogowanie? Mnie rozmiękczyło jak loda w spożywczym na wsi z problemami z dostawą prądu…
Właśnie, Radomska, miękka pipa się z Ciebie zrobiła! Ja też jestem miękką pipą teraz. Płaczę tak często, że już przestałam liczyć. Wystarczy wzruszająca reklama, film albo nawet zwykły nius na fejsie, że jakaś sunia ze szczeniętami zostały wywalone na mróz w szczerym polu. No wszystko mnie wzrusza, ale szczególnie te sceny lub historie, w których cierpi relacja rodzic – dziecko. Czyli że rozdzielają ich albo dziecko jest sierotą i nie ma komu do niego wstawać w nocy, gdy się boi i płacze. Scena wyboru z „Wyboru Zofii” wypaliła mi piętno w głowie. Obejrzałam ten film kiedyś, jako nastolatka i choć bardzo mi się podobał, nie wzruszył mnie specjalnie. Ale teraz obejrzałam go ponownie i wystarczy, że przypomnę sobie tę scenę… Eh… No właśnie. Wodospady łez.
Przeraża mnie okrucieństwo świata, na który wydałam dziecko. Przeraża mnie bezmyślność i agresja niektórych ludzi. Boję się wojny. Boję się, że świat, w jakim żyję, względnie bezpieczny i znajomy, przestanie istnieć. Czasem chciałabym wziąć najbliższych mi ludzi pod pachę, wyjechać do Nowej Zelandii i zacząć uprawiać własny ogródek warzywny. Być niezależna i być daleko od całego tego zła, o którym ciągle czytam.
Na blogu wciąż piszę o sprawach poza dzieciowych, ale faktycznie, najczęściej poruszam tematy parentingowe. Piszą mi się te teksty same, w pół godziny, publikuje potem bez sprawdzania, tylko wybieram na szybko zdjęcie ze stocka i bach. Idzie w świat. Bezdzietni czytelnicy piszą, że spoko, ciekawie o tych dzieciach piszę, ale oni by chcieli czasem coś o zdradach, o chłopach, o seksie. Więc staram się jednak zachować równowagę i na jeden tekst parentingowy dawać jeden zupełnie z dziećmi nie związany.A jak będziesz z czasem godziła ekstrawertyzm i bliski wszystkim blogerom ekshibicjonizm z ochroną prywatności rodziny? Bo za niepublikowanie zdjęć syna masz u mnie ogromny szacunek. Dobrze, że nie założyłam się z nikim, że nie wytrzymasz, byłabym stówę w plecy. Chyba, że… Wiesz, to daj znać, stówa piechotą nie chodzi, nie?
Wiesz, jakie to trudne? Mam najpiękniejsze na świecie dziecko i nie mogę go światu pokazać. Och, jakbym czasem chciała wcisnąć „publikuj” i zebrać milijony lajków. Ale postanowiłam, że tego nie zrobię. Ot tak, po prostu, na zasadzie: sam zdecyduje, czy chce być w intrnetach, jak będzie miał naście lat. Nie mam natomiast nic do rodziców, którzy zdjęcia publikują. Wszyscy moi znajomi, którzy to robią, wybierają zdjęcia z głową, nie pokazują niczego, co by ich dziecko mogło ośmieszyć lub skrzywdzić. Tak więc luz, nie jestem tu ortodoksem.
Zdjęcia to jednak nie wszystko. Dziecko można przecież ośmieszyć na wiele sposobów. Na przykład opisując jego prywatne, wstydliwe problemy i rzucając je na pożarcie niewrażliwym internautom. Dlatego będę się starała zawsze przesiewać wszystko, co piszę, przez takie empatyczne sito i nigdy nie przekroczyć granicy zaufania. Bunt dwulatka lub niechęć do odrabiania prac domowych to takie standardowe tematy i o nich nie będę się bała pisać. Ale jeśli zakocha się w koleżance z klasy, to niezależnie od tego, jak to będzie dla mnie „słodkie” lub „mało poważne”, nigdy tego nie opiszę na blogu. Tworzycie z Sebą, Konanem, jego synami z poprzedniego związku oraz, chcąc nie chcąc, z byłą partnerką rodzinę patchworkową. Jak to wygląda w praniu? Jakie relacje mają ze sobą bracia, skoro razem nie mieszkają? Jakim tatą jest Seba, skoro musi pracować i dzielić czas między 3 synów, którzy są zameldowani gdzie indziej? I mówiłaś, że z byłą Seby macie kumpelskie relacje, to już szczyt absurdu z amerykańskiego scenariusza, powinnyście się nienawidzić!
No tak jakoś wyszło. Może dlatego, że wszyscy troje jesteśmy po prostu fajnymi i normalnymi ludźmi. Serio. Seba rozstał się z żoną jeszcze zanim go poznałam, więc dla jego byłej żony nigdy nie byłam „konkurencją”. Oboje są szczęśliwi w nowych związkach, oboje świadomie i dość szybko wyszli z małżeństwa, starając się nie obciążać rozwodem dzieci i teraz bardzo zgodnie wspólnie wychowują chłopców. My mamy ich dwa dni w tygodniu oraz co drugi weekend. To sprawia, że na te kilka dni przyjmuję nową dla siebie rolę machochy, ale bardzo mi się ona podoba, mimo początkowych obaw. Bo wiesz, na początku kobieta sobie myśli, że na pewno będą jakieś tarcia z mamą pasierbów, bo nie będą jej się podobały moje metody wychowawcze; że będzie jakaś presja ze strony ojca, bo będzie chciał, żebym pokochała jego dzieci jak własne; że chłopcy się będą buntować i nie będą mnie szanować, bo „nie jestem ich prawdziwą matką!”. I wtedy te byłe dzieci partnera się traktuje jak zło konieczne. A w moim przypadku dzieci Seby stały się dodatkowym plusem. Takim bonusem do fantastycznego faceta. Bo oni naprawdę są wspaniali. I są bardzo pomocni przy Kociopełku, którego od razu pokochali. Zwłaszcza młodszy mój pasierb ciągle chce go nosić, przewijać, karmić, pokazywać mu swój świat. To cudowne, że mój syn będzie miał takich starszych braci.Jak Seg sprawdza się w roli macochy pasierbów? Nie przeraża Cię, że widzisz z perspektywy osoby niezaangażowanej aż tak emocjonalnie (nie mamy, nie taty) jak wygląda rodzicielstwo potem, bez tych różowych okularów, które sprawiają, że każdy rodzic uważa swoje dziecko za cudowne? Czy może kochasz jak swoich już, hm?
Nie kocham jak swoich i chyba nigdy nie będę kochać. Nie dlatego, że to niemożliwe, bo jestem przekonana, że adoptowane dziecko pokochałabym jak własne i ich też, gdyby tego potrzebowali. Ale chłopcy po prostu nie potrzebują drugiej mamy. Oni mają mamę. Ta mama nie umarła, nie zostawiła ich, tylko po prostu, zwyczajnie, nie mieszka z ich tatą. To nie wprowadziło deficytu miłości w ich życie.
Najpierw po prostu się polubiliśmy, potem pokochaliśmy. To nie było trudne, bo oni są naprawdę bardzo fajnymi ludźmi i nawet tak ostatnio gadałam z Sebą, że gdybyśmy się kiedyś rozstali, to ja dalej bym chciała utrzymywać kontakt z chłopcami. O. Skoro sama zaczęłaś temat…Dużo mówisz o wolności, o swobodzie decyzji, o przestarzałości małżeństwa. Co jednak, jeśli Was to spotka? Zastanawiałaś się? Jakby to było, gdybyś jutro się zakochała albo Seba odszedł do innej? TO już nie tylko kwestia rozpadu relacji, ale i rodziny, domu dla dziecka…
Jestem trochę dzikusem pod względem związków, bo bardzo sobie cenię wolność i niezależność. Od dziecka wiedziałam, że choćbym spotkała superbogatego faceta, w którym się zakocham, to będę miała wykształcenie, swoją pracę i swoje pieniądze, żeby „w razie czego” mieć furtkę i móc wyjść ze związku, który okaże się zły, toksyczny, patologiczny lub po prostu nieudany. Uważam, że każda dziewczynka powinna być tak wychowywana. Nie wiem, czy u mnie to nie poszło wręcz za daleko, być może dlatego, że mój ojciec nie uczestniczył w moim wychowaniu i wzorem rodzica jest dla mnie samotna matka, która umie wszystko, może wszystko i nie musi iść nigdy na żaden kompromis. W każdym razie, bardzo ważnym jest dla mnie wiedzieć, że mam furtkę, że nigdzie mnie nikt na siłę nie trzyma, że jeśli się nie uda, to nikt nie będzie mi robił problemów. I choć chciałabym z Sebą przeżyć całe życie, to pamiętam, że w pewnym momencie zaczęłam wariować i ciągle nawiązywać do potencjalnego rozstania. Że jeśli się rozstaniemy, to… Że jeśli będę nieszczęśliwa, to… Że jeśli nagle, po prostu będę chciała odejść to… Na początku Seba tego nie rozumiał, bo on od początku był bardzo pewny i zdecydowany na ten związek. No i on jest facetem na zawsze. Takim, który nie zdradza, nie odchodzi, nie porzuca. On nie potrzebuje furtki. Ale w końcu zrozumiał, że ja potrzebuję. Paradoksalnie, żeby z nim być, musiałam wiedzieć, że nie muszę. Więc tak, mamy przegadane różne możliwości.
Sęk w tym, że ja się nie zakocham w innym, bo kocham Sebę, więc zakochanie w innym jest po prostu niemożliwe. On nie odejdzie do innej, bo kaman, jest ze mną, a ja jestem najlepsza!Tak więc jeśli się rozstaniemy, to tylko dlatego, ze jakimś cudem przestaniemy być ze sobą szczęśliwi. I wtedy to rozstanie będzie najlepszym rozwiązaniem, bo uważam, ze dla dziecka ważniejszym jest, żeby mieć szczęśliwych rodziców – niż żeby ich mieć naraz w tym samym miejscu.I na koniec pytanie – wisienka. Co Matyldę najbardziej rozwaliło z serii „uważaj, bo jak urodzisz to już nigdy…/ musisz..,/ powinnaś…” ? Jakie ostrzeżenia wydają Ci się z perspektywy już – mamy najbardziej idiotyczne?
Tu chyba przekieruję cię do mojej kategorii „parenting”, bo trochę takich kwiatków się uzbierało. Albo do mojej książki o Złej Matce, którą właśnie kończę i planuję niedługo wydać. Trochę tam opisuję różnych komicznych sytuacji z ciąży i połogu, a trochę sama radzę, jak zostać taką optymistyczną mamą jak ja. Bo chyba najbardziej marzy mi się odczarowanie właśnie tego mitu o macierzyństwie: że jest trudne.Tyle lat pisać, a wydać książkę dopiero pod wpływem refleksji rodzicielskich. Chyba nie tylko ja jestem ciekawa, co z tego wyjdzie. Dziękuję za rozmowę! Matylda Kozakiewicz – bez kozery można powiedzieć, że jedna z pierwszych blogerek w Polsce, nadal jedna z najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych. Zaczynała pisać wiele lat temu, skrywając swoją tożsamość i zamieszczając swoje teksty na różowym tle pierwszej, własnej strony. W międzyczasie skoczyła polonistykę, spełniła wiele marzeń, zwiedziła kawał świata i nigdy nie przestała być optymistką z pazurem. Od niemal roku jest także mamą. Ku radości i zniesmaczeniu świata – obrzydliwie szczęśliwą, zakochaną i … wyspaną!
2 komentarze
boszsz.. z jakim ja zapartym tchem śledziłam Wasze zagraniczne przygody z orange.. tyle lat..i nie piłuj tych pazurów 🙂
Rosną! 😉