Anna Jankowska jest z wykształcenia pedagogiem, ma też własne dziecko, co w blogosferze mogłoby dawać jej status wyroczni i autorytetu. Tymczasem, TylkoDlaMam.pl to owszem, kopalnia wiedzy, ale nie miejsce serwowania niepodważalnych prawd i dzielenia się złotymi radami. Raczej strona, na której znaleźć możecie liczne inspiracje rodzicielskie poparte rzetelną wiedzą i doświadczeniem. Zapraszam na rozmowę z autorką!Dlaczego blog nosi nazwę Tylko Dla Mam? Jest jakaś tajemna wiedza rodzicielska, czy obszary, którym interesują się i powinny tylko kobiety? Wie Pani, w dobie gender i walk o równouprawnienie, to dość odważny krok.
Właściwie jest kilka powodów. Po pierwsze jest to też tytuł książki, którą napisałam i w której z przymrużeniem oka zebrałam swoje doświadczenia z ciąży i pierwszego roku życia z dzieckiem. Blog jest nawiązaniem do tego tytułu, który bardzo ciepło został przyjęty przez mamy. Jednocześnie jest kontynuacją moich macierzyńskich przygód, bo teraz już córka ma siedem lat. Zebrało się przez ten czas trochę doświadczeń, którymi dzielę się z czytelniczkami.
Kolejny powód jest bardziej prozaiczny. Przygotowując się do pisania bloga doczytałam w podręcznikach, że dobry tytuł bloga precyzuje grupę docelową, ludzi którym mam coś do powiedzenia. Mój bardzo mocno ją precyzuje. Oczywiście jest parentingowy, tak naprawdę dla rodziców, nie tylko mam. Wiem, że sporo tatusiów też go czyta, bo są tam treści uniwersalne, ale wszystkie bazują na moim doświadczeniu. A ja jestem mamą i kobietą, zależało mi na podkreśleniu tej perspektywy na blogu. Nie ma w tym żadnej tajemnej wiedzy, jeśli ktoś chce się zainteresować tematami rodzicielskimi, to z pewnością zostanie tu przyjęty z otwartymi ramionami. Nie uważam jednak żeby w decyzji o dziecku istniało coś takiego jak równouprawnienie w czystej postaci, bo to jednak kobiety doświadczają w tym temacie więcej i mocniej niż mężczyźni. Zaczynając od ciąży, przez poród, połóg, aż do budowania więzi rodzicielskich. Tym się różnimy od tatusiów, którzy patrzą na takie przeżycie z zupełnie innej perspektywy. I dobrze.Skąd u pisarki i pedagoga potrzeba pisania bloga? I czy blog to alternatywa dla tytułów papierowych, czy przerywnik? Można się spodziewać jakichś nowych tytułów?
Nie rozpatruję prowadzenia bloga w kategorii potrzeby, raczej przemyślanej decyzji zawodowej, która (nie ukrywam) sprawia mi ogromną frajdę, bo wykorzystuję tu swoje umiejętności i predyspozycje, czyli wiedzę pedagogiczną i pisanie. Szukając alternatywy dla pracy w szkole czy przedszkolu, znalazłam właśnie bloga. Nie jest to więc przerywnik, raczej plan długoterminowy, sposób na życie zawodowe. Blog zawsze w jakiś sposób jest alternatywą dla książek, choć to zupełnie inny rodzaj komunikacji z czytelnikiem. Nie ukrywam, że bardzo mnie fascynuje, bo właściwie po każdym „rozdziale” mam odzew, nawiązuję interakcje, poszerzam kontakty. To trochę tak, jakbym pisała książkę razem z czytelnikami, którzy często podrzucają mi konkretne tematy i pomysły na wpisy. Jest ich tutaj też więcej niż w księgarni. Średnia ilość osób czytających bloga jest o wiele większa niż średni nakład papierowej książki. Tu blog zdecydowanie wygrywa, ale jednak papier to zawsze papier. Jeśli raz się wydało książkę, to chce się więcej i więcej. Ja też chcę więcej i mam już gotowy całkiem nowy projekt. Tym razem to książka dla dzieci, czyli spełnienie mojego wieloletniego marzenia. A poza wiedzą, gromadzoną pewnie nie tylko przez doświadczenie, ale i z obserwacji, lektur – pamięta Pani ten moment, kiedy rodzicielstwo absolutnie Panią zaskoczyło?
Zaskoczyła mnie ciąża, która dla osoby lubiącej planować i panować nad swoim życiem okazała się jednym wielkim chaosem. Zaskoczył mnie baby blues, którego właśnie nie zaplanowałam. Zaskoczył mnie też ogólny obraz matki, która traktowana jest po trosze jak dziecko (np. u lekarza, bo zadaje „oczywiste” pytania), a po trosze jak darmozjad (np. przez część pracodawców). I wreszcie zaskoczyło mnie, że w macierzyństwie każdy, najdrobniejszy nawet element jest traktowany tak śmiertelnie poważnie: jaki smoczek, jak usypiać, jakie mleko, jakie pieluchy, jak ubrać na spacer itd. Lista jest naprawdę długa. Rozumiem te dylematy, jednak zaskoczył mnie taki generalny brak dystansu w podejściu macierzyństwa. Brak alternatyw, przestrzeni na poszukiwania, pomyłki, potknięcia, na szukanie różnych ścieżek dotyczących wychowania własnego dziecka. Każdy uważa, że jego sposób jest najlepszy i koniec. Dlatego na moim blogu nie ma kategorycznych stwierdzeń o tym, co jest jedynie słuszne. Za to jest zawsze kilka możliwości działań, propozycji i rozwiązań do wyboru.Blogerzy bardzo często dużo miejsca na blogu poświęcają swoim dzieciom – umieszczając ich zdjęcia, referując osiągnięcia. Nie ukrywają, że zarabiają także na tym. U Pani jednak prywatność córki zostaje uszanowana. Z czego wynika takie podejście i czy w takim razie razi Panią zachowanie innych, którzy bez pardonu wpuszczają obcych „do swojego życia”?
Może decyduje o tym data urodzenia? Ja urodziłam się w czasach kiedy nikt w domu nie miał komputera, tym bardziej internetu, więc nie jest dla mnie zupełnie naturalne wpuszczanie wirtualnego świata do mojego życia. Zresztą nie mam takiej potrzeby. Za to szanuję bardzo prywatność innych ludzi, co widać też (mam nadzieję) we wpisach na blogu. Nie podrzucam radykalnych rozwiązań, nie mówię nikomu jak ma żyć, nie oceniam kto co pokazuje, co czuje, co mówi. Tym bardziej nie chcę pisać scenariusza za moje własne dziecko. Kiedyś znajdzie swoją drogę i jeśli skręci do wirtualnego świata, to w porządku. Ale niech to będzie jej decyzja. Ja też na blogu odnoszę się do przygód i przeżyć, jakie serwuje mi Karolina, ale zawsze zatrzymuję się przed granicą, którą sobie wyznaczyłam zanim zaczęłam pisać bloga i książki. Jeśli ktoś ma tę granicę w zupełnie innym miejscu niż moja, to jest jego sprawa. Wyznaję zasadę: traktuj innych tak jak sam chciałbyś być traktowany. Ja bym chciała, żeby mi nikt do ogródka nie zaglądał i nie mówił, czy róże mam sadzić przed płotem czy za płotem. Sadzę swoje za płotem, ale to nie znaczy że wszyscy muszą mieć taki sam ogród jak mój. Czy wiedza pedagogiczna jest pomocna w rodzicielstwie? Nie wiem, chociażby w racjonalizowaniu sobie określonych sytuacji, wyjaśnianiu, dlaczego coś się stało? Czy teoria teorią, a życie często ją weryfikuje?
Taka wiedza jest bardzo pomocna, dlatego m.in. staram się nią dzielić z tymi, którzy tego szukają, to też wielka motywacja do pisania bloga. Stale tę wiedzę poszerzam i zgłębiam, a do tego od kilku lat weryfikuję oczywiście w zderzeniu z macierzyńską praktyką. W moim przypadku jednak teoria niewiele rozmija się z rzeczywistością, wręcz przeciwnie. Wcielanie w życie wiedzy pedagogicznej sprawia, że cieszę się macierzyństwem jeszcze bardziej. Nie zdaję się na ślepy los, nie zrzucam niczego na charakter czy geny, po prostu wiem i rozumiem, dlaczego dziecko zachowuję się w określony sposób. Dostosowuję swoje zachowanie, sposób mówienia i pokazywania świata do jego możliwości i potrzeb. Nie mówię tylko o własnym dziecku, ale też o maluchach które poznaję, z którymi pracuję. Mój mąż zawsze powtarza, że to szczęście mieć w domu żonę i matkę pedagoga. To naprawdę wiele ułatwia. Co nie znaczy, że nie ma u nas potknięć, błędów, skuch i trudnych sytuacji. Zawsze się takie zdarzają, o czym też często piszę na blogu.Czytałam Pani tekst o prezentach dla córki. I samoistnie naszło mnie pytanie – co z synami? Powinni dostać coś innego, niż akceptacja, pasja etc. …? To pytanie wstępne, bo docelowe brzmi…czy inaczej wychowywałaby Pani syna i czy w ogóle w kwestii wychowania dostrzega Pani jakieś różnice w wychowaniu dzieci o różnej płci? Bo przecież płciowe różnice wynikają m.in. z różnic w wychowaniu, a ludzie mieszkający, wychowujący się pod jednym dachem, bywają często absolutnie różni?
Tytuł tekstu o prezentach dla córki miał być troszkę prowokacyjny. Wyjaśniam dalej, że te prezenty, których nie da się kupić należą się oczywiście każdemu dziecku, ale już w zabawkach możemy wybierać i precyzować wybory według aktualnych upodobań i potrzeb dziecka. Zawsze wtedy biorę pod uwagę wiek i płeć. Cieszę się, że producenci zabawek też o tym coraz częściej myślą w mądry sposób np. dedykując zestawy klocków dla dziewczynek.
Oczywistym jest to, że chłopcy i dziewczynki wychowują się inaczej i nie wynika to jedynie z różnicowania podejścia dorosłych. Każdy rodzic chłopca i dziewczynki z pewnością to potwierdzi, bo dzieci wychowane pod jednym dachem często są diametralnie inne. Chłopcy i dziewczynki rozwijają się w innym tempie, mają różne potrzeby, inny sposób komunikacji itd. To nie jest teoria tylko zbadany naukowo fakt. Choć oczywiście są i takie sprawy, wartości, elementy wychowania, które dotyczą obu płci (choćby te wspomniane prezenty, których nie da się kupić). Traktując jednak dzieci za każdym razem „równo” nie traktujemy ich „sprawiedliwie”. Bo sprawiedliwie nie zawsze znaczy tak samo, po tyle samo, identycznie dla każdego. Zamiast więc gonić za równym traktowaniem wszystkich dzieci, skupiłabym się raczej na indywidualnych potrzebach, rozwijaniu pasji, poszukiwaniach własnej ścieżki. Rzadko się zdarza, żeby te ścieżki szły równym torem, obok siebie, bez najmniejszego zakrętu u chłopców i dziewczynek.Jako kobieta i mama córki, być może niesłusznie, uważam, że życie kobiet jest trudniejsze i zdecydowanie więcej w nim wyzwań oraz… oczekiwań innych. Ma Pani jakieś porady dla mam córek, ażeby potrafiły wychować swoje córy na… szczęśliwe i spełnione?
Im dłużej jestem kobietą, tym bardziej lubię nią być. Chodzi mi o to, że z wiekiem nabieram pewności siebie, ale w życiu nie nabiorę jej tyle, żeby sypać z rękawa złotymi radami na szczęście i spełnienie. Wydaje mi się, że do wszystkiego potrzebny jest czas, do dojrzewania w szczęściu i spełnieniu też. Dzieciom też. Wtedy tylko można pewne rzeczy zweryfikować np. czy jest się w odpowiednim związku, czy praca, którą wykonuję daje mi zadowolenie, czy chcę mieć dziecko czy może moja droga jest inna, jakie są moje pasje, czy chcę żyć i mieszkać właśnie w tym kraju, w tym miejscu, czy może czas poszukać nowych przyjaciół?
Dając dziecku czas daję też sobie możliwość obserwowania go. Wtedy łatwiej o trafne decyzje wychowawcze. Daję więc czas: na wypłakanie się, marudzenie, narysowanie laurki, dokończenie oglądania bajki, poprzeciąganie się rano w łóżku, sprzątania zabawek przez dwa dni itd. Czy to jest słuszna droga? To się okaże w przyszłości. Może zabrzmi to trochę egoistycznie (nie raz czytelniczki zarzucały mi, że tak właśnie jest), ale uważam też, że szczęście dziecka zależy od szczęścia rodziców. To znaczy, że czasem trzeba podjąć decyzje, które dziecko niekoniecznie chętnie i od razu zaakceptuje, ale są one konieczne dla zbudowania szczęścia rodziny. Poświęcanie w całości własnego życia dla błędnie pojmowanego „dobra dziecka”, często kończy się kiepsko. To zresztą ma mocny związek ze spełnianiem oczekiwań innych i odkładaniem własnych marzeń gdzieś na potem. Zdystansowanie się do tych oczekiwań i pogoni za ideałami jest (przynajmniej w moim przypadku) kluczem do sukcesu, spełnienia i szczęścia. Ten dystans dotyczy też macierzyństwa. Ale na to potrzebowałam czasu.A co z potencjalnym zięciem, niejako przyszywanym synem? Jakich cech oczekiwałaby Pani jako potencjalna teściowa? Wiem, że to abstrakcyjne dość pytanie, ale chodzi mi tu o często występujące „podwójne – standardy” – najczęściej facet ma być męski, mieć pasje, zarabiać na dom, a kobieta wrażliwa, oddana bliskim, gotowa do rezygnacji z siebie. Jak to zrobić, aby nasze córki nie wpadły w tą pułapkę, nie dały się przerobić tylko na mamy i żony, a jednocześnie nie popadły w drugą skrajność związaną z przeciążeniem ilością pełnionych ról- byciem szefem w pracy, nianią, sprzątaczką, gosposią, pielęgniarką, partnerką w domu, a dodatkowo niezależną kobietą, która siebie nie zatraci na rzecz innych?
Oczekiwałabym wsparcia w obie strony i elastyczności. Czegóż więcej mogę oczekiwać? Życie wymaga dostosowania się do pewnych sytuacji. Niemowlakowi bardziej potrzebna jest matka niż ojciec, potem to się zmienia. Wszystko jest kwestią dogadania się więc nie mam sprecyzowanych oczekiwań wobec przyszłego zięcia. Nigdy wcześniej nawet się nad tym nie zastanawiałam 🙂 Staram się wyposażyć moje dziecko w jak największą ilość umiejętności, żeby od nikogo nie było zależne. Wydaje mi się, że wtedy łatwiej jej będzie samej zdecydować, kim chce być, co chce robić, na co się zgadza na zawsze a na co tylko na chwilę.Na Pani blogu nie padają żadne konkretne stwierdzenia, proponowanie określonych metod wychowawczych tj. popularnego ostatnio, rodzicielstwa bliskości itp. , nie wyznaje pani żadnych spójnych zasad, dogmatów, rodzicielstwo to Freestyle i pole do popisu dla intuicji?
Nie wyznaję radykalnych zasad, bo jakoś nie ma we mnie potrzeby podążania „jedynie słuszną drogą”. Nie uważam, żeby istniała tylko jedna droga, poza tym jestem trochę czepialska i w każdej teorii potrafię znaleźć „dziurę”. Czerpię więc z wielu teorii wychowawczych i staram się stworzyć dziecku szczęśliwą przestrzeń. Na blogu robię to samo, staram się dać oddech. Wolę pokazać czytelniczkom, że jest wiele możliwości do wyboru niż mówić komuś dosadnie jak ma postępować. Rodzicielstwo to nieustanne wybory. Im więcej możliwości tym więcej szans na dopasowanie tego, co najlepsze dla mnie w danej chwili. To dotyczy wszystkiego, nie tylko wychowania. Akurat mam taki zawód, że znam wiele metod wychowawczych i komunikacyjnych. Taki sposób na macierzyństwo mi odpowiada. Jednak rozumiem też ludzi, którzy wybierają jedną drogę i się jej trzymają. Zakładam, że zbadali teren, poznali różne możliwości i dokonali najlepszego dla siebie (i rodziny) wyboru, a cel mamy taki sam: szczęście. Czy potrzebna do tego intuicja? Kiedy w grę wchodzi miłość, to intuicja jest niezbędna.
Nie zgodzę się jednak, że rodzicielstwo to wyłącznie feestyle, wręcz przeciwnie. Jestem wielką zwolenniczką planowania działań, zwłaszcza rodzicielskich. To jednak odpowiedzialność za życie małego, a potem dużego już, człowieka. Różnorodność nie oznacza w moim przypadku chaosu, bo mapę mam przemyślaną i jasno wytyczoną. Często nawet słyszę, że jestem jednym z bardziej surowych rodziców, bo ustalam zasady i się ich trzymam.A w tej różnorodności nie jest przypadkiem łatwiej się mylić, potknąć, zaprzeczać sobie?
Pewnie. Intuicja bywa zawodna. Błędy są na porządku dziennym, to fakt, ale zadaniem rodzica jest niwelowanie ich ilości, eliminowanie potknięć. Porównując wychowanie do wspaniałej podróży, owszem chcę zwiedzić jak najwięcej państw i poznać wiele kultur, ale to nie znaczy, że całą podróż planuję na stopa, pod namiotem i jedynie „za jeden uśmiech”.Kiedy rodzic może odetchnąć, uznać, że zrobił, co tylko mógł, aby swoje dziecko uszczęśliwić i wychować dobrze. Kiedy może być dumny, kiedy powinien bić się w pierś, a kiedy… Odciąć od błędów, pomyłek swojego dziecka, nie upatrywać w nich swojej winy, tylko założyć, że jest już dorosłym, oddzielnym, samodzielnym bytem?
Jedna z teorii wychowawczych zakłada, że realny wpływ na wychowanie dziecka mamy do jego 12 roku życia. Potem do akcji wkraczają hormony, dojrzewanie i znajomi. Oni stają się najważniejsi. Zatem po 12 roku życia nie spada z nas odpowiedzialność za dziecko, ale jest to już bardziej czas zbierania owoców, to żniwa. Zbierzesz to co zasiałeś prze te lata: dumę, szczęście, pewność siebie, lęk, bliskość, porozumienie, gniew, płacz, troskę na stare lata, szacunek… Każdy zbierze swoje plony. To jeszcze oczywiście nie jest czas żeby odetchnąć i wypuścić całkowicie spod skrzydeł, ale też „zabieranie się za wychowanie” bez wcześniej przygotowanego gruntu na nic się nie zda. Lubię tę teorię.
Do mnie też przemawia. Dziękuję za rozmowę!Anna Jankowska – z zawodu pedagog, trenerka szkoleń, autorka książek dla rodziców i nauczycieli ( m. in. Pokaż dziecku świat symboli. Inspiracje wychowawcze, Jak wychować przedszkolaka, Księga zabaw rodzicielskich) Prywatnie mama, żona, ilustratorka i blogerka (tylkodlamam.pl). Jej życie zawodowe przenika się z blogiem i na odwrót.
Napisz komentarz