O tym, że dzieci są finansową czarną dziurą dowiadujemy się w kilka minut po tym, jak na teście ciążowym wyjdą dwie kreski – ilość wydatków od tego momentu rośnie lawinowo. Ale prawdziwa jazda po oblodzonym zboczu zaczyna się, gdy dziecko wyjdzie z powijaków, zyska jako-taką świadomość konsumencką i zacznie swą monotonną mantrę: “Mamo, kup mi”.
Kup mi loda! Kup mi Barbie! Kup mi Hot Wheelsy! Angry Birdsy! Monster High! Gwiazdę śmierci z lego Star Wars. iPada. Air-maksy. Nowego MacBooka Pro, bo bardzo mi się podoba! Te i podobne okrzyki wznoszą nasze urocze pociechy (to ostatnie życzenie jest akurat moje. Tato, kup mi), a my sięgamy wciąż do kieszeni, która niestety nie jest łatwo odnawialnym źródłem energetycznej gotówki. Mamy różne zasoby finansowe – jedni większe inni mniejsze, ale wszystkie się wyczerpią, gdy spróbujemy zaspokajać wszystkie prośby, marzenia i kaprysy dzieci.
Jak sobie z tym radzić, nie dać się zrujnować eskalującym żądaniom i po prostu wychować dzieci na istoty świadome, czym są i skąd się biorą pieniądze oraz jak się należy z nimi obchodzić? Hmmm, czy osoba kupująca sobie trzydziestą parę butów, bo po prostu wyglądały na samotne i mówiły “weź mnie”, nadaje się aby do wygłaszania wykładów na temat racjonalnego gospodarowania pieniędzmi? No cóż, może i nie, ale innej mamy moje dzieci nie mają, więc to na mnie (i ich tacie rzecz jasna – nie pomijajmy tutaj jego roli) spoczywa obowiązek dania im tej ważnej umiejętności.
Moje córki są jeszcze małe – starsza dopiero zaczęła szkołę, więc i skala problemów jest zupełnie mikro. Ale to już czas, by kwestia pieniędzy została podjęta. Dziewczynki dostają więc niewielkie kieszonkowe – kilka złotych tygodniowo. Mogą z tego finansować swoje dowolne zachcianki (na miarę tych kieszonkowych zasobów finansowych, rzecz jasna) albo trzymać i patrzeć jak im kapitał rośnie. Mogą też odkładać na jakiś określony a bardziej kosztowny cel – prezent dla babci, wymarzoną lalkę. “A ile ona kosztuje, mamo? To ile mi jeszcze brakuje? Ojej, to dużo!” Generalnie zamiast tkwić w koleinach “mamo, kup mi” zmierzamy w stronę modelu: “kup sobie sama, za swoje zaoszczędzone pieniądze i zobacz, że to nie przychodzi tak łatwo.” Mam nadzieję, że to zaowocuje większym szacunkiem do wartości pieniądza.
W przyszłości chciałabym je zachęcać do bardziej zorganizowanego oszczędzania oraz racjonalnego planowania wydatków. Może zdecyduję się otworzyć im nowoczesne konta dla dzieci, które będę zasilać, tak jak na razie zasilam ich kolorowe portfeliki. Przewagą konta jest możliwość dokonywania rozmaitych operacji na kwocie salda – taka matematyka w praktyce. Będę je też na pewno zachęcać do tego, by zarabiały pieniądze w jakiś stosowny do wieku sposób. Są trawniki do skoszenia, dzieci do przypilnowania, zakupy do przyniesienia za sklepu – piątaka zarobić nie jest trudno.
Staram się też, by już teraz córki widziały związek między faktem, że mama i tata pilnie i w skupieniu stukają w klawiaturę, a tym, że mają pieniądze na bilety do kina, pizzę i lody. Bo pieniądze nie biorą się z kosmosu, ani tajemniczej dziurki w ścianie tylko z pracy. A i przyjemniej jest wydawać na rodzinne przyjemności, gdy nikt nie jęczy “mamo, kup mi”.
A Wy dajecie swoim dzieciom kieszonkowe? Jak dużo? W jakim wieku zaczęły je dostawać i na co najczęściej wydają swoje pieniądze? Zapraszamy do dyskusji w komentarzach.
Comment
jak ja byłam dzieckiem niestety na próżno można było mówić „mamo kup”, bo tak naprawdę co ta biedna mama mogła w takich czasach kupić? Ale wtedy doceniało się zwykłego cukierka albo telefon zrobiony z dwóch pudełek po margarynie i sznurka 😀 i to była największa frajda 🙂