Przeprowadziłam w ramach tego cyklu już sporo rozmów. Myślałam, że największe rozczarowania, zaskoczenia, zachwyty, mam już za sobą. A tymczasem, jestem w szoku. Na poniższy wywiad z Marcinem Perfuńskim z bloga SuperTata.TV czekałam najdłużej. Już miałam dać sobie z pokój i kazać mu spadać, już miałam pomyśleć, że gwiazdorzy. A tymczasem… Cóż, powiem tylko, że warto było czekać. Dlaczego? Dowiecie się, kiedy przeczytacie. Poznajcie go – redaktora, męża, ojca czterech (!) córek, blogera i sprawdźcie, czy Was też oczarował tak, jak mnie. Kochany Tato! Ilość blogerskich ojców, a tym samym samozwańczych autorytetów w dziedzinie wychowywania dzieci rośnie lawinowo. Dlaczego zdecydowałeś się dołączyć do grona blogerów parentingowych? Masz do powiedzenia coś, czego nie powiedział nikt inny, odkryłeś nieznany rodzicielski ląd? Czy na blogu porządkujesz myśli, co pewnie jest trudne z 5 kobietami na pokładzie? 🙂
Założyłem bloga z frustracji. Naprawdę. Kiedy urodziła się moja pierwsza córka, a było to w 2009 roku, blogów ojcowskich było mniej więcej… no… zero. Kojarzysz jakieś z tamtych lat? Bo ja nie. A był to czas, kiedy łaknąłem rodzicielskich porad jak palący się Hindenburg straży pożarnej. Nic nie wiedziałem o ojcostwie, a wszystko chciałem wiedzieć. Tylko nie było gdzie szukać podpowiedzi. Są szkoły rodzenia, a nie ma szkół rodzicielstwa. Nie miałem skąd czerpać. Mój tata zmarł, gdy miałem 4 lata. Nie doświadczyłem więc ojcostwa na własnej skórze i nie miałem kogo obserwować w młodości. Byłem wychowywany przez samotną matkę, od której w podejściu do dzieci przejąłem mnóstwo wspaniałych cech kobiecych, ale żadnych pierwiastków męskich. Czułem się bezradny. Na początku z pomocą przyszła inicjatywa tato.net, czyli grupa ojców pomagających innym ojcom. Organizowane przez nich warsztaty „7 sekretów efektywnego ojcostwa” dały mi fantastyczny fundament, na którym można było zacząć budować zręby dojrzałego rodzicielstwa. Ale od teorii do praktyki droga daleka. W ferworze rodzenia się i dorastania kolejnych córek pojawiały się pytania i wątpliwości, na które nie znajdywałem odpowiedzi. I wtedy zacząłem odkrywać blogi. To było to! Wreszcie miałem możliwość podejrzenia rodziców zmagających się z podobnymi problemami jak ja, ale potrafiących sobie z nimi poradzić. Nie pisali w tonie amerykańskich poradników, np. „10 złotych sposobów na położenie dziecka spać”.
Rzeczywistość zwykle jest taka, że twoje dziecko akurat preferuje sposób jedenasty, którego poradniki nie uwzględniają. Ale już któryś z blogerów parentingowych zwykle tak! Byłem prawie w domu. Prawie, ponieważ był jeden szkopuł – okazało się, że blogosfera parentingowa jest zdominowana przez matki. Niby nic w tym złego, wszak zwykle to matki przejmują na siebie gro obowiązków wychowawczych i mają w tej materii ogromne doświadczenie. Ale nie chciałem powtórki z mojej własnej młodości, czyli przesytu matczynego spojrzenia na rodzicielstwo. Poza tym zaczęły irytować mnie dwie skrajne postawy blogerek parentingowych. Pierwsza to wylewający się z niektórych blogów jakiś smutek, irytacja czy żal, jakby wychowanie dziecka to były tylko kolki, trzydniówki, zielone kupki, ulewania, wysypki, kamieniołomy i tortury. Serio, tylko to? Żadnej frajdy, uśmiechów, sukcesów? Żadnego realizowania siebie? To jakaś taka mocno antyrodzinna postawa. Drugi trend to idealizowanie rodzicielstwa na wzór pastelowych fotek z banku zdjęć. Wystylizowana fit mama tarzająca się ze swoją pociechą w jesiennych liściach w modnej garsonce z ciucholandu za jedyne 99 zł plus VAT. Żadnych problemów, żadnych wątpliwości, tylko outfity, tripy, kinder party, brunche i resorty spa. Świat znany z reklam, ale nie z rzeczywistości. Prawda jest oczywiście pośrodku i jej szukam na blogach rodzicielskich. To była ta frustracja, o której wspomniałem na początku. I wtedy przyszło objawienie.
W blogosferze parentingowej zaczęły pojawiać się blogi ojcowskie. Początkowo nieśmiało, ze świadomością bycia drobną mrówką, która przyszła na trwającą od dawna imprezę u lekko już wstawionych słonic. Z czasem jednak wyszło, że ta mrówka ma jednak coś do powiedzenia i że jest to zupełnie inne od dotychczasowej narracji narzuconej przez nabuzowane samice. Okazywało się, że jak już ta mrówka coś powie, to jest to niegłupie, oryginalne i ma znaczenie. I jest tak bardzo moje! Też zapragnąłem być taką mrówką i oto od roku jestem….Kiedyś rola taty kończyła się na zapłodnieniu i utrzymaniu, nikt nie wymagał od ojca wiedzy psychologicznej, niewyczerpywanej cierpliwości itd. , bo to on ustalał reguły życia w domu. Co dziś oznacza bycie dobrym tatą? Czy potrzebne są do tego odpowiednie kwalifikacje? Fakultety, konsultacje z terapeutą…?
Pamiętasz komediowy serial „Roseanne” z lat 90.? Roseanne Barr i John Goodman grali małżeństwo Roseanne i Dana Connerów, które miało trójkę dzieci i które próbowali wychować na dobrych, fajnych ludzi. Wiadomo, to był sitcom, więc śmiechu było co niemiara i wszystko kończyło się happy endem, ale miał on w sobie dużo życiowej mądrości. Pamiętam, że w jednym z odcinków po jakiejś trudniejszej sprzeczce z dziećmi, wynikającej w różnic pokoleniowych, Roseanne i Dan usiedli przy stole, przez chwilę pomilczeli uspokajając emocje, a potem bodaj ona wypaliła: „Pamiętasz, gdy rozmawialiśmy o tym, jak chcemy wychowywać swoje dzieci? Mieliśmy nie popełniać błędów naszych rodziców. I być dla dzieci takimi rodzicami, jakich sami chcielibyśmy mieć”. Oglądałem ten odcinek jak byłem nastolatkiem, a pamiętam go do dzisiaj – tak bardzo wbiły mi się w głowę te słowa. I jeśli miałbym kiedykolwiek przywołać złotą myśl o wychowaniu dzieci jakiejś osoby mądrzejszej ode mnie, byłaby to Roseanne. Gdy pytasz o to, co to znaczy być dobrym ojcem dzisiaj, odpowiedziałbym ci powyższym cytatem, ale w miejsce słowa „rodzice” wstawiłbym „tatę”: „Nie popełniać błędów swojego taty i być tatą ze swoich własnych marzeń”.Twoje zadanie, jako taty, jest podwójnie trudne. Nie dość, że masz 4 dzieci, to wszystkie z nich są małymi kobietami. Jak udaje Ci się przetrwać? Wybudujesz własną łazienkę? Zaczniesz nastawiać budzik na późniejszą godzinę, żeby one spokojnie mogły się przygotować do wyjścia i przebrać 10 razy, zaczniesz brać leki, kiedy zaczną dorastać i strzelać do potencjalnych kandydatów na zięciów? Czy może płeć nie ma aż tak wielkiego znaczenia?
Ależ jak najbardziej ma znaczenie! Z tym, że myślę o tym bardzo pozytywnie. To ogromne szczęście, że trafiły nam się same córeczki. Choćby ze względów praktycznych, bo instrukcja obsługi każdej z nich jest z grubsza taka sama. Poza tym zobacz, jaka to oszczędność. Ubranka przechodzą z dziecka na dziecko i nie trzeba zwiększać w garderobie miejsca na spodnie kosztem sukienek. To samo z zabawkami – młodsze dzieci przejmują je po starszych i nie grymaszą, że są głównie różowe i milusie. Rowerki, rolki, jeździki, foteliki samochodowe, nawet łóżka – to samo. Koniec końców okazuje się, że koszty życia dużej rodziny wcale nie są takie wielkie, bo dzieci się ze sobą dzielą i po sobie dziedziczą. Oczywiście mam świadomość tego, że zachwycam się stanem obecnym i pewnie za kilkanaście lat będę śpiewał inaczej. I faktycznie – trochę boję się ich nastoletniego życia, kiedy nagle zacznie im odpalać, a trzeźwe myślenie przytłumi hormonalna burza. Oczami wyobraźni widzę ich wspólne wycieczki do centrum handlowego, które zresztą niebawem zostanie wybudowane tuż pod moim domem, i te ich maślane oczy, gdy proszą o pożyczenie stówy na drobne wydatki – oczywiście każda po stówie. Nie mam jeszcze pomysłu na to, jakim mam być dla nich ojcem w tym okresie, który chyba dla każdego człowieka jest najtrudniejszy – gdy już nie jest się dzieckiem, a jeszcze nie jest się dorosłym, choć się aspiruje.
Na szczęście mam jeszcze trochę czasu na przygotowanie fortyfikacji i rozciągnięcie zasieków. A wizja adoratorów pukających do drzwi celem oświadczenia się której z moich córek nawet mnie cieszy. Wyobrażam sobie, że każdy przyjdzie z flaszką dla przyszłego teścia, więc już będzie fajnie. Jak mi amant nie podejdzie, to mu poleję i powiem: „Pij!”. Jak się napije, to zwyzywam go od alkoholików, a jak się nie napije, to uznam, że mnie nie szanuje: „Co, ze mną się nie napijesz?!”. Oczywiście żartuję, choć niewątpliwie to będzie ciekawy czas.A jak chciałbyś wychować swoje panny? I co Twoim zdaniem jest kluczem do sukcesu?
Często im powtarzam, że mają w domu ogromny skarb – siebie. Przyjaciele zawodzą, szkoła nie zna litości, przedszkole też czasem frustruje. Nawet rodzicom zdarza się dać ciała, a poza tym umierają gdzieś w połowie życia swoich dzieci. Jeśli więc mają one szukać gdzieś trwałego oparcia w świecie, to w sobie nawzajem. To oczywiście bardziej strategia na przyszłość niż plan na chwilę obecną, ale zależy mi na tym, żeby już teraz dbały o dobre relacje ze sobą. Jestem jedynakiem, co może być zaskakujące w kontekście tego, że założyłem dużą rodzinę, bo podobno w swoim życiu powtarza się schematy własnych rodziców. Najwyraźniej u mnie to nie działa. Ale na głębokim Podlasiu mam dalszą rodzinę, gdzie trójka dzieci to plan minimum, a czwóreczka to opcja optymalna. Miałem okazję obserwować ich, gdy dorastali, jak się tłukli w wieku nastoletnim, jak sobie dogryzali i jak sobie pomagają teraz, gdy już są dorosłymi facetami. Bo traf chciał, że tam akurat urodziły się same chłopy. Gdy któryś budował dom, zlatywali się wszyscy i w weekend stawiali ścianę. Gdy przychodziły żniwa, w parę dni ogarniali wszystkie pola, a potem szli na ryby i wódeczkę. Dzisiaj mają swoje rodziny, ale spotykają się regularnie w domu swoich rodziców i razem celebrują każde święto. Piękny widok!
Jak byłem mały, bardzo im tego zazdrościłem. Nie dość, że byłem półsierotą, to jeszcze nastolatkiem bez rodzeństwa. Odczuwałem ogromną samotność, bo ze szkoły wracałem do pustego domu. Relacje z rówieśnikami były raczej takie sobie, a mama była zbyt zapracowana, żeby jeszcze silić się na przyjaźń ze mną. Tymczasem ich dom kipiał emocjami i wydarzeniami przeżywanymi przez wszystkich razem. Też tak chciałem… no i teraz mam, tyle że ze swoimi córkami. Przestałem narzekać.Co najbardziej zdziwiło Cię w rodzicielstwie, co zachwyciło, a czego przeraziłeś się najbardziej?
Najbardziej zaskoczyło mnie chyba to, jak czymś absolutnie naturalnym jest rodzicielstwo. Gdy przychodzi na nie czas, a dla każdego przychodzi w innym momencie – albo w ogóle, to też należy uszanować! – człowiek często gimnastykuje się, żeby tylko nie dopuścić do siebie myśli, że to właśnie to. Ma bliżej nieokreśloną potrzebę kochania kogoś innego niż mąż czy partner. Kogoś, kto jest trochę bezbronny i czysty. Dla którego będzie całym wszechświatem. Komu będzie mógł pokazać świat swoimi oczami, żeby zostawić w nim cząstkę siebie. Ludzie wtedy kupują kotki, pieski, rybki albo uciekają w pracę, angażują się w działalność społeczną czy inne aktywności pozazawodowe. One same w sobie nie są niczym złym, ale warto sobie postawić pytanie, czy to aby nie sposób na zagłuszenie tej naturalnej potrzeby – posiadania potomstwa. Ja do ojcostwa dojrzewałem cztery lata – dopiero po tylu latach małżeństwa urodziła się nasza pierwsza córka. Wcześniej wykańczaliśmy dom, realizowaliśmy się w pracy i poza nią, ale w pewnym momencie pojawiła się pustka. No bo czy tak ma dalej wyglądać życie? Od rana do wieczora praca, potem hedonistyczne przyjemności i spać. A następnego dnia znowu to samo…
Pierwsze dziecko sprawiło, że nagle wszystko wskoczyło na swoje miejsce. To znaczy najpierw wywróciło się do góry nogami, bo dokonała się rewolucja w programie dnia i nocy, w hierarchii ważności i w zarządzaniu czasem. To był trudny moment, bo z wymuskanego pępka świata z dużą ilością „ę” i „ą” stałem się czyścicielem pup, zmywaczem ulań i pchaczem wózeczków. Ale to dobrze, tak miało być. Tak ma być! Dziecko odziera rodzica z egocentryzmu i pomaga mu dostrzec drugiego człowieka – najpierw siebie, potem innych. Sprowadza jego wybujałe ego z wyżyn zadufania w sobie do poziomu ziemi, na której zaczyna dostrzegać robaczki, zieloną trawkę i tego śmiesznego ślimaczka, co się chowa do skorupki jak się go pstryknie w czółka. Potem nawet nie zauważasz, gdy ten schemat działania przenosi się na relacje z innymi. Cieszą drobne przyjemności, cenisz dobre słowo i uśmiech drugiego człowieka, łatwiej przychodzi ci współpraca z jakimiś dziwnymi ludźmi, bo już dawno wszelkie fikołki przerobiłeś z dzieckiem. Życie staje się prostsze, choć pozornie wydaje się bardziej skomplikowane. Ot, paradoks rodzicielstwa. A teraz pomnóż to wszystko razy cztery i pomyśl, jak to fajnie mieć dużą rodzinę. Albo jeszcze lepiej – cztery wrażliwe, pełne emocji i energii córki. Nie ma lepszej szkoły relacji międzyludzkich.
A co mnie przeraża? Gdy mieliśmy jeszcze tylko trzy córki, pewna starsza pani patrząc na nas z rozczuleniem zagaiła: „Fajnie wyglądacie! A wiecie, też mam trójkę dzieci. Świetna sprawa! Na pocieszenie powiem wam, że od pewnego momentu to już w ogóle jest lekko, bo wychowują się same. To znaczy, od kiedy skończą 5 lat”. Nie powiedziała tylko, czy chodzi o moment, w którym 5 lat kończy najstarsze czy najmłodsze z rodzeństwa. Ta niepewność mnie wykańcza…
Zostanie rodzicem jest proste. Nawet dobrym, wszakże zewsząd każdy zarzuca nas masą porad i wskazówek oraz teorii. Jak się jednak w tym odnaleźć Marcin? Samemu czerpać frajdę i radochę? Bardziej radować się niż zamartwiać?
Porównałbym to do osiągnięcia jakiegoś zawodowego sukcesu w pracy, tylko pomnożył razy milion. Pracuję w dużym wydawnictwie od kilkunastu lat i spod moich redaktorskich rąk wyszły setki książek. Nie przesadzam. I choć trwa to już prawie 13 lat, cieszy mnie każda paczka, która przychodzi z drukarni. Otwieram, przeglądam, wącham (uwielbiam zapach świeżej książki, nie tylko o poranku!). Chłonę ten moment, bo oto dokonałem dzieła. Ono teraz jest kompletne i pójdzie w świat, gdzie będzie dalej wpływać na ludzi. Taka jest magia książek.
W domu takie dzieła dokonują się codziennie. Każdego dnia małe dziecko odkrywa coś ważnego dla niego: uczy się robić bańki mydlane, łapie równowagę na rowerze, udaje się mu wykonać skomplikowany chwyt karate. Cieszy się każdym sukcesem i krzyczy: „Tata, patrz!”. To dla mnie najpiękniejszy okrzyk na świecie, bo niesie ze sobą prawdziwą emocjonalną petardę. Jest w nim i zachwyt, i radość, i duma, i chęć podzielenia się tym ze światem. Więc staję i patrzę, ciesząc się razem z dzieckiem. Jem dziesiątą kanapkę, którą mi zrobiło z masłem, bo właśnie nauczyło się je smarować i nie może przestać. Celebruję z nim ten sukces w skali mikro, bo wiem, że gdy za parę będzie to skala makro i np. córka odkryje lek na raka, to też będziemy się cieszyć razem. Czyż może być większa radość niż to, gdy twoje własne dziecko dziwi się światu? Ja innej nie potrzebuję. Właśnie osiągam jej szczyt.
Marcin, zaniemówiłam i mam ciary. To zdecydowanie najbardziej wartościowa, najcieplejsza i najlepsza rozmowa, jaką miałam zaszczyt zainicjować. Nie mam nic do dodania, poza tym, że każdy – rodzicy, przyszły rodzic, nie-rodzic powinien to przeczytać. Kwintesencja. Ściskam Ciebie i Twoje kobiety!
Marcin Perfuński- mąż Ani, tata czterech córek, redaktor w wydawnictwie Edipresse i bloger. Dziennikarz z powołania – już w podstawówce prowadził samodzielnie szkolną gazetkę. Samozwańczy krytyk, od zawsze interesujący się muzyką, filmami, książkami i mediami – swoje wrażenia kulturalne opisuje na blogu www.pankulturalny.blox.pl. Od roku prowadzi blog www.supertata.tv, gdzie dzieli się radością z bycia głową rodziny wielodzietnej. Jeden z najbardziej wpływowych influencerów parentingowych według rankingu Hash.fm.
12 komentarzy
Marcin to świetny koleś, pojęcia nie mam jak on to robi, że jest wszędzie i wszędzie jest jakby w pełni. Podejrzewam także, że takim jest też ojcem. Jedna z bardziej pozytywnych postaci jakie spotkałem od kiedy prowadzę swojego bloga. Wywiad dokładnie oddaje to jakie wrażenie robi przy pierwszym poznaniu.
No ej…
Ale drugi raz tego już nie napiszę.
Chyba, że po wspólnej wódce. 😉
Ale tym razem ja o Tobie. 😀
Zaproszenie przyjęte. Kiedy?
Dogadamy się, niekoniecznie na alko. 😉
Super wywiad! A tylu ojcowskich mądrości w jednym wpisie jeszcze nie widziałam. Bhhhhawoo Marcin :-)!
Za ten tekst o mrówce na imprezie rozkręconej przez nabuzowane słonice to Marcin powinien dostać blogerskie złote usta 😉
A tak na bardziej poważnie to fajnie, że w dzisiejszych czasach są tacy ojcowie!
„W domu takie dzieła dokonują się codziennie. Każdego dnia małe dziecko odkrywa coś ważnego dla niego: uczy się robić bańki mydlane, łapie równowagę na rowerze, udaje się mu wykonać skomplikowany chwyt karate. Cieszy się każdym sukcesem i krzyczy: „Tata, patrz!”. To dla mnie najpiękniejszy okrzyk na świecie, bo niesie ze sobą prawdziwą emocjonalną petardę. Jest w nim i zachwyt, i radość, i duma, i chęć podzielenia się tym ze światem. Więc staję i patrzę, ciesząc się razem z dzieckiem. Jem dziesiątą kanapkę, którą mi zrobiło z masłem, bo właśnie nauczyło się je smarować i nie może przestać. Celebruję z nim ten sukces w skali mikro, bo wiem, że gdy za parę będzie to skala makro i np. córka odkryje lek na raka, to też będziemy się cieszyć razem. Czyż może być większa radość niż to, gdy twoje własne dziecko dziwi się światu? Ja innej nie potrzebuję. Właśnie osiągam jej szczyt.”
A ja dziękuję za ten fragment. Po prostu, dziękuję.
Takie cuda dzieją się codziennie w każdym domu, gdzie jest dziecko, tylko my, dorośli, tak często tego nie dostrzegamy…
Buziaki dla Ciebie! <3
Wiem, wiem i znam całkiem fajną dwójkę dorosłych, którzy to dostrzegali – moi rodzice! Doceniam ten fragment, bo dla mnie to najpiękniejsze w obcowaniu z dziećmi, dlatego uwielbiam spędzać czas z moimi chrześniakami. Sama jeszcze dzieci nie mam, ale mam nadzieję, że takie cuda przede mną 😉
To tym większe ukłony dla Ciebie, że choć jeszcze nie masz dzieci, to chciało Ci się czytać wywiad o rodzicielstwie. 🙂