Piękni, młodzi, wysportowani – jak z telewizyjnej reklamy. Realizują się zawodowo, czynnie uprawiają sporty, tworzą kochającą rodzinę. Tyle, że ludzie z reklamy nie są prawdziwi, a Agata i Paweł Lipiec, nazywani w skrócie Lipcami jak najbardziej są. O ich zmaganiach sportowych ze sobą i swoimi ograniczeniami możecie poczytać na blogu wybiegane.pl. Ze mną pogadali o realnym życiu kogoś, kto chce w życiu wszystkiego –kariery, zaangażowanego rodzicielstwa, chwil wolności, miłości i pasji. Pierwszy bakcyla aktywności fizycznej połknął chyba Paweł. Jak to się stało, że stał się takim psychofanem biegania? Zawsze lubił sport czy przeszedł przemianę?
Agata: Bo to był taki trochę niecny plan. Ja wiedziałam, że jeśli chcę wrócić do aktywności, po tym, jak przez kilka lat „zasiedzieliśmy” się na kanapie (uważaj, bo to przypadłość świeżo upieczonych małżeństw ;)), to muszę zacząć od… wykopania z tej kanapy Pawła. Bez tego niczego nie dałoby się zmienić, bo lodówka wciąż wypełniona byłaby colą i niezdrowym jedzeniem, a pokusa zostania na kanapie byłaby silniejsza od kolejnych obietnic, że „zacznę od jutra”. Kiedy pojawiła się szansa, żeby Paweł wziął udział w programie gdzie będzie miał trenera, dietetyka i fizjoterapeutę, wiedziałam, że to pozwoli nam wszystkim powoli wprowadzić zmiany. Kiedy się zaangażował w sport, przyszła kolej na mnie. Jak było z Tobą? Na blogu i fb nie tylko ja obserwuję Twoje szczere relacje ze zmagań o lepszą sylwetkę, samopoczucie i ciało. Dlaczego postanowiłaś dołączyć do grona wariatów biegających w odblaskowych adidasach i spędzających wieczory na basenie zamiast na kanapie?
Agata: Bo lubię neonowe buty 😉 A tak serio, to dlatego, że było mi ze sobą źle. Większość życia byłam aktywna sportowo. Później, kiedy zaczęłam pracę, ten sport odszedł na dalszy plan, ale pierwsze 10 lat zawodowo byłam reporterem, więc miałam w pracy sporo ruchu, gonitwy, noszenia statywów od kamery, itd. Dzięki temu jakoś się trzymałam. Kiedy jednak zmieniłam branżę i zasiadłam za biurkiem kuszona przez ciasteczka i czekoladki przynoszone przez koleżanki z pracy, (w domu wcale nie było lepiej – zestaw obowiązkowy – cola, pizza i burgery) – kilogramów zaczęło przybywać w zastraszającym tempie. W 3 lata dorobiłam się 20 kg nadwagi i przestałam patrzeć w lustro. Legenda głosi, że po jakimś czasie od rozpoczęcia aktywności pot zalewający oczy sprawia radość i stymuluje produkcje endorfin. Jak długo trzeba na to czekać? Jakieś słowa wsparcia dla tych, którzy nie wiedzą, że ta droga przez pot i zakwasy prowadzi do szczęścia?
Paweł:Pisałem o tym jakiś czas temu na naszym blogu (http://wybiegane.pl/bieganie-nie-jest-przyjemne). Jeśli wychodzisz sobie na wieczorny jogging, to może i masz jakąś przyjemność z tego biegania, ale jeśli masz jakiś cel — np. poprawa prędkości, czy wydłużenie dystansu — to każdy trening jest krokiem do tego celu. I każdy taki trening albo boli albo nie przybliża Cię do celu. Trening nie jest przyjemny, nie ma żadnej euforii po jego ukończeniu. Na treningu nie musi być miło — na treningu ma boleć, w połowie może mi się wydawać, że już nie dam rady, mogę wracać do domu ze łzami w oczach i krzyczeć, że więcej nie biegam…
Ważne, że po starcie w zawodach, kiedy wiem, że pobiegłem na 100% (bez względu na to czy udało się pobić życiówkę, czy nie) jest wielki zastrzyk szczęścia, dumy, zadowolenia i dzielenie się tym szczęściem ze znajomymi na mecie. Uściski Agaty i Zuzi, wspólna pizza i lody z rodziną i przyjaciółmi – to daje duży zastrzyk endorfin. Wtedy mamy tą swoją odrobinę szczęścia — na zawodach. Na co dzień to jednak bardziej ciężka praca niż super fun.Agata: Wracałam po 10 minutach z językiem po kolana, obiecywałam sobie, że nigdy więcej i nie rozumiałam jak można to lubić. A potem natknęłam się na artykuł o slow joggingu – to bieg wolniejszy od marszu – i zaczęłam próbować biec tą metodą. Owszem, mentalnie trudno było pogodzić się z tym, że ty biegniesz, a ludzie idący obok Cię wyprzedzają, ale możliwość przebiegnięcia w ten sposób 2,5 km za jednym razem bez przechodzenia do marszu rekompensowała mi wszystko. I tak powolutku, z muzyką na uszach, zaczęłam biec dalej i dalej. Potem się okazało, że w ten sposób (40 min do 1,5 godz. takiego wolnego truchtania) najszybciej spala się tłuszcz i… to chyba była najlepsza nagroda. Po miesiącu zaczęłam łapać się na tym, że w dni kiedy miałam przerwę zaczynam myśleć o bieganiu a po dwóch miesiącach kiedy trafiło mi się przeziębienie i miałam przymusowy tydzień wolnego zdałam sobie sprawę, że chyba wzięło mnie na dobre. Praca w pełnym wymiarze godzin, przedłużające się przez korki powroty i dojazdy, intensywne treningi, a w tym wszystkim jeszcze rodzicielstwo. Jak udaje się Wam to pogodzić z wychowaniem Zuzanny skoro doba ma tylko 24 godziny?
Paweł: Nie da się. Serio! Trzy lata temu właśnie tak odpowiedziałem koledze, który przekonywał mnie, że młodzi rodzice też powinni się ruszać. Sam swoje lenistwo usprawiedliwiałem brakiem czasu. Been there done that! It’s bullshit!Agata: Trochę jest tak, że ponieważ ja dołączyłam później, siłą rzeczy musiałam się trochę dopasować do rytmu Pawła treningów. Ale kiedy zbliżają się moje zawody, potrafimy zmienić priorytety na chwilę. Jeśli chodzi o korki, to rower idealnie rozwiązał ten problem, bo docieram do i z pracy rowerem o jakieś 15 min do pół godziny szybciej. Kiedy zimą, czy wczesną wiosną nie czułam się jeszcze na siłach, by wstawać rano na trening biegałam z pracy do domu. Te sposoby pomogły mi wytrwać w aktywności nie powodując poczucia, że robię to kosztem dziecka. W tygodniu całe popołudnia należą do Zuzanny – raczej nie wychodzimy na treningi zanim ona pójdzie spać, no i nie trenujemy razem (choć czasem byśmy chcieli), więc zawsze któreś z nas z nią jest. Jak scharakteryzowalibyście siebie jako rodziców?
Paweł: Ja naprawdę nie umiem na to odpowiedzieć. Staram się być „dobrym” rodzicem. Przynajmniej w moim mniemaniu. A dla mnie to oznacza częste zadawanie sobie pytania „dlaczego?” Ponieważ często mniej lub bardziej świadomie kalkulujemy zachowania naszych rodziców, które nie koniecznie przystają do aktualnej sytuacji. I ja zawsze się zastanawiam jeśli czegoś zakazuję – dlaczego? Czy to faktycznie ma sens? A może warto jej pozwolić na więcej, może dzięki temu więcej się nauczy? Może warto żeby się teraz skaleczyła i dzięki temu uniknęła otwartego złamania? Agata: To bardzo trudne pytanie. Powiem szczerze, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Myślę, że ja jestem taką mieszanką matki przewidującej, która stara się zabezpieczyć na przeróżne sytuacje i okoliczności. Jednak staram się w tym wszystkim nie ograniczać Zuzy – nie chcę być „matką-helikopterem”. Wiele mam i ojców odkłada zadbanie o siebie na „potem”, twierdząc, że nie mają czasu, siły, że wolą odpocząć, spędzić czas z dziećmi. Jak Wam się udaje wyrwać czas tylko dla siebie? Może kilka zdań porad dla tych, którzy szukają wymówek i mają wątpliwości, że się da?
Paweł: Zawsze się da. Ktoś kiedyś powiedział, że jak ktoś nie chce to szuka powodów, a jak komuś się chce to szuka sposobów. Tak jak wspomniałem — to są wymówki. Wiem, że to wyświechtane i każdy „kołcz” mówi o tych wymówkach, ale tak jest. Przerobiłem to na własnym przykładzie. Sam tłumaczyłem, że zwyczajnie nie mam czasu, bo praca, rodzina, córka, pies i… zarobiony jestem. Jasne, że noworodek wymaga dużo uwagi, ale nie dajmy się zwariować — posiadanie dzieci to nie koniec świata tylko początek nowego, innego życia, w którym też spokojnie znajdzie się miejsce na sport czy inne hobby.Agata: Dla matek może brzmieć to jak herezja, ale to naprawdę tak działa, że im szczęśliwsza mama tym szczęśliwsze dziecko. A możliwość dbania o siebie nie jest przejawem egoizmu, tylko zaspokojenia swoich prywatnych potrzeb – poczucia się kobietą. I może to być wyjście pobiegać, na fitness, czy do kosmetyczki, na zakupy czy na plotki z przyjaciółkami (tylko z zakazem rozmawiania o dzieciach ;)). No bo kiedy ma być to „potem”? Im szybciej nauczymy się korzystać z naszego życia, tym więcej zyskamy my i nasze dzieci. Zachowanie balansu w tych dziedzinach jest dość proste, tylko musimy sami przed sobą dać sobie do tego prawo. Co Was uszczęśliwia? Udział w półmaratonie, sukcesy w pracy, czy może układanie z Zuzą puzzli na dywanie? Kiedy Agata i Paweł czują, że żyją tak, jak zawsze chcieli żyć i czy tak jest? A może jest cholernie trudno i ciężko pogodzić te wszystkie pomysły na siebie i obowiązki?
Paweł: Trudno wymienić jedną rzecz. Na każdej płaszczyźnie — zawodowej, rodzinnej, sportowej — będą to inne rzeczy. Na tej sportowej najbardziej lubię ten moment kiedy po treningu mój Garmin pokazuje, że to był mój najdłuższy bieg, że pobiłem swój rekord. Lepsze uczucie to chyba tylko SMS z oficjalnym pomiarem po zwodach, kiedy dowiadujesz się, że życiówka pękła, masz nowy rekord a obok Ciebie przyjaciele cieszą się z tego samego powodu. To i wspólna pizza po zawodach i córka z dumą nosząca mój medal. To są te momenty, które sprawiają, że każdy jeden trening, na którym się zarzynasz, wypruwasz sobie flaki ma sens. Dla tej krótkiej chwili radości dzielonej z przyjaciółmi na mecie.Agata: Ostatnio najbardziej uszczęśliwia mnie poczucie, że jestem spełniona, że jestem szczęśliwym człowiekiem, że dostrzegam piękne chwile i potrafię się nimi cieszyć. Odnoszę to do wszystkich obszarów. Sport (a może wiek?) wyzwolił we mnie coś, czego wcześniej nie znałam – świadome przeżywanie chwili, czerpanie z niej garściami. Nie wiem, czy za chwilę nie dostanę obuchem w łeb, więc cieszę się i korzystam z tego co mam. Tu i teraz. Jak na Wasze sportowe wyczyny reaguje Zuza, jest wiernym kibicem czy walczy o Waszą uwagę?
Paweł: Zuzia jest świetnym kibicem na zawodach, i zawsze motywuje do wyjścia na trening: „Dobrze biegaj mamo/tato!” No jak po takich słowach nie iść i nie dać z siebie wszystkiego? 🙂 Ostatnio pokonała ze mną Color Run — 4,5 km wesołego, kolorowego biegu. Była zachwycona. Agata: „Dobrze biegaj mamusiu!” tak, to najsłodsze słowa przed treningiem. Nie wiem skąd jej się to wzięło, bo nie uczyliśmy jej tego, ale daje to +100 do motywacji. Niedawno miałam też pierwszy raz okazję bycia po drugiej stronie – ja startowałam w triathlonie, a Paweł z Zuzią kibicowali. Trudno opisać to uczucie, kiedy ich mijałam – wychodząc z wody, startując na rower, czy na biegu tuż przed metą. To jak najlepszy baton energetyczny!Jesteście razem już kilka lat, dużo czasu pochłaniają Wasze kariery, treningi, Zuzia. Macie jeszcze czas dla siebie? Kryzys Wam nie straszny? Podzielcie się radami z przyszłą mężatką, która chciałaby zawojować świat, ale często nie ma siły pozmywać :).
Agata: Kup zmywarkę, to znacznie ułatwia życie 😉 A co do pytania – staramy się znajdować czas i dla siebie. Teraz, kiedy można zostawić Zuzię z babcią udaje nam się od czasu do czasu wyjść na imprezę do znajomych, do kina czy na kolację. Mam lekkie poczucie, że najbardziej (nie licząc Zuzi), konkuruję o uwagę z internetem i kiedy to on wygrywa, ja wpadam w tę samą pułapkę – i tak siedzimy obok siebie każde z własnym telefonem na tej osławionej już kanapie. I to czasem mnie wkurza, bo mam poczucie, że przestajemy rozmawiać, tylko się ze sobą komunikujemy. Ale widzisz – to kolejny cel do przepracowania 😉 Czy kryzys nam nie straszny? Straszny, ale chyba jeszcze nam nie grozi. Przez tych kilka lat przeszliśmy różne próby. Zwyciężyliśmy. Więc dopóki chce nam się chcieć, myślę, że poradzimy sobie z każdym kryzysem.Paweł: Wiesz co się zmieniło po ślubie? Łatwiej mogę odebrać polecony dla Agaty. I tyle. Serio. Ani ślub, ani dziecko nie jest jakimś końcem świata — ostatecznie wszyscy robimy to z własnej woli (kompletnie nie świadomi konsekwencji, ale z własnej woli). O ile dziecko to jest gigantyczna zmiana w życiu, priorytetach… no we wszystkim, o tyle ślub sam w sobie niewiele zmienia.
Czasu dla siebie pewnie mamy mniej niż kiedyś, bo dziecko, bo treningi, bo dużo wyjazdów etc. Jeśli w sumie treningi pochłaniają nam ok. 40 h w miesiącu to mamy te 40 godzin mniej na siedzenie na kanapie. Ale skoro ja narzekam, że mam tych treningów za mało, a nie za dużo to chyba do kryzysu małżeńskiego jeszcze daleka droga.Jakie macie plany na przyszłość i czego mogę życzyć Lipcom poza dalszego, sukcesywnego zaginania czasoprzestrzeni?
Paweł: Zabrzmi banalnie, ale zdrowia. Bo bez zdrowia (i z tą nieszczęsną kontuzją) to nie wiele można zwojować. I może jeszcze żeby burgery i bekon były stałym składnikiem biegacza! Agata: Tak, zdrowia! To najważniejsze. Z resztą sobie poradzimy. Ja bym bardzo chciała jeszcze, żeby zostało co najmniej tak dobrze, jak jest teraz, lub, żeby było tylko lepiej. Więc jeśli masz Radomską moc sprawczą, to poproszę. Zobaczę, co da się zrobić! Dzięki za rozmowę.
Agata Lipiec – Woli książki papierowe od elektronicznych. W pracy specjalistka od social mediów, w domu specjalistka od wszystkiego. Ustąpiła pierwszeństwa Pawłowi w przygodzie z bieganiem… ale długo nie mogła z kanapy przyglądać się nowej pasji męża. Postanowiła sama ruszyć w drogę i co więcej – przyspieszyć. Zaczynała od slow joggingu, a niedawno wzięła udział w pierwszym triathlonie.
Paweł Lipiec – Woli czytać „na kalkulatorze”. W pracy realizuje duże kampanie dla największych firm na rynku. Bloger, miłośnik rozwiązań mobilnych i nowych technologii. Ma misje ulepszania atmosfery w internecie – choć wszystkim nie wytłumaczy – cały czas walczy. Z dawnych lat została mu miłość do sportów walki. Z czasów całkiem niedawnych zainteresowanie e-handlem.
Napisz komentarz